„Palaczami w piekle mogą być tylko zawodowcy”. Sándor Márai „Krew świętego Januarego”.

Ta niby niewielka książeczka to tak naprawdę dynamit. Wszystko jest tu doskonałe, i forma, i treść. Choć autor konfrontuje czytelnika z tematami największego kalibru i rzeczami ostatecznymi, opowieść jest zachwycająca i piękna.

Jest tu przyroda, ocean, Wezuwiusz i wiatr. Założę się o każde pieniądze, że nikt nigdy nie pisał o wietrze tak, jak Sándor Márai.

Czasami dmuchał ciepłem, a oddech jego był smrodliwy. Czasami był ożywczy i wonny. Wiatr zwany tramontana wpadał do pokoi jak podekscytowany rewolucjonista, który chce zaprowadzić porządek za cenę chaosu, burzył pościel, porywał firany, bezładnie wymachiwał rękami. Sirocco był pokryty śluzem, przyklejał się do wszystkiego, czego tylko dotknął spoconą łapą. W Neapolu był swojski wiatr. Kochał zaułki, sięgał, jak wyrostek między wywieszoną za oknami schnącą bieliznę, wybrzuszał damskie halki…(…). Kiedy dotarł na Posillipo, chwytał za lutnię i zaczynał śpiewać.

Jest o religijności, o świętych i o cudach. Jest kwestia samobójstwa i straszna prośba: „Poprosił, żebym go zabiła”.

Ale „Krew świętego Januarego” to przede wszystkim bezkompromisowy głos dotyczący represyjnych systemów i zbeletryzowana odpowiedź na pytanie, dlaczego Márai opuścił swoją ojczyznę.

Może pewnego dnia zrozumiał, że powinien wyjechać, bo jeżeli zostanie, to w roli nieszkodliwej opozycji będzie dla komunistów bardziej użyteczny, niż gdyby przyłączył się do nich.

Powiedział, że nie boi się tego, iż komuniści odrąbią mu rękę… Boi się, że pewnego dnia będzie zmuszony uścisnąć rękę jakiemuś komuniście. A tego nie jest skłonny uczynić.

Márai przestrzega przed wybiórczym postrzeganiem historii. Gdy intelektualiści niemal jednogłośnie potępili nazizm, wcale nie byli skłonni potępić innego zbrodniczego i dyktatorskiego systemu, czyli bolszewizmu. „Palaczami w piekle mogą być tylko zawodowcy” tłumaczy sposób, w jaki Stalin urzeczywistniał idee bolszewizmu. W praktyce nie było miejsca dla komunistów-pięknoduchów czy romantycznych sympatyków.

Jest tu też taka obserwacja o uchodźcach zza żelaznej kurtyny:

Ci ludzie, którzy obecnie napływają zza żelaznej kurtyny, są bardzo przywiązani do akcentu. (…) W ich nazwiskach są różnego rodzaju znaki i akcenty, co widać w ich papierach, na samogłoskach, a nawet na spółgłoskach jest akcent. Albo jakiś taki znak jak akcent. Bardzo dziwne znaki mają Węgrzy, a też Rumuni, Czesi i Polacy. Przywiązują się do tego. W Bagnoli widziałem pewnego czeskiego adwokata, który po odebraniu wizy przemierzał korytarz tam i z powrotem w stanie wielkiego podniecenia, chciał wrócić do amerykańskiego konsula, ponieważ w jego nazwisku opuszczono akcent. Dlatego tak kurczowo noszą ze sobą przez kontynenty te swoje stare, rozklekotane maszyny do pisania, które jeszcze mają tych kilka dodatkowych liter z akcentami.

Znaki diakrytyczne w imionach i nazwiskach to dla uchodźców dużo, dużo więcej, niż tylko kreseczki. „Krew świętego Januarego” jest studium wygnania, emigracji i uchodźctwa. Niektórzy odczytują ją jak biblijną wręcz przypowieść o wyobcowaniu.

Prywatnie uważam tę książkę za kwintesencję pisarskiego kunsztu Sándora Máraiego. Nie przeszkadza mi niespieszne tempo akcji, na co zżyma się wielu czytelników. Nie przeszkadzają mi również pewne powtórzenia. Uważam je za całkowicie zasadne, biorąc pod uwagę przyjętą formułę przesłuchania/śledztwa po śmierci bohatera, który nie wypowiada w książce ani słowa a jego poglądy poznajemy z relacji osób trzecich.

Sándor Márai jest geniuszem obserwacji i zachwyca stylem. Opisuje biedę, a wychodzi mu magia.

Jak powstawała „Krew świętego Januarego”.

„Krew świętego Januarego” po raz pierwszy ukazała się w 1957 roku w Niemczech. W Polsce doczekała się publikacji pięćdziesiąt lat później. Bardzo ciekawe są „kulisy” jej powstawania, o czym można przeczytać w „Dzienniku” Sándora Máraiego.

1949

Muszę znaleźć dla tej książki formę, która nie byłaby monologiem ani nie przemawiałaby w trzeciej osobie, to powinno być raczej coś takiego jak epos czy protokół policyjny. Na przykład tak, jakby centurion pisał meldunek o świętym Pawle. Jakoś tak, ale inaczej.

Wrzesień 1951

Jeśli napiszę „Krew świętego Januarego” (a zaczynam nabierać ochoty do tej pracy, chcę ją napisać niezależnie od wszelkich „zainteresowań literackich”, tylko dla siebie, do szuflady, i nie zajmować się ani „wymogami gatunku”, ani jej dalszym losem), może ona mieć tylko jedną treść i akcję: chcę pisać o cudzie i o biedzie.

Sierpień 1953

Pisanie jest wielką tajemnicą i wielką niespodzianką, na zawsze i do śmierci: od wczoraj wiem, że „Krew świętego Januarego” posiada swoją wewnętrzną fabułę, która jest niezależna od wszystkiego, co chciałem powiedzieć w tej książce. Więc muszę od nowa napisać całość, żeby móc ukazać tę drugą fabułę, która jak cień unosi się za wszystkim, co napisałem. To taka niespodzianka, jakby w materiale, któremu od dłuższego czasu usiłuje nadać formę, rzeźbiarz odkrył nagle organiczny kształt, który przeczuwał, ale którego dotychczas nie potrafił ukazać. Materiał odezwał się. Teraz już, jak sądzę, napiszę.

Styczeń 1954

Piszę „Krew świętego Januarego”: tym razem to już „ostatnia próba”, ostatni rozrachunek, czy jestem jeszcze pisarzem, czy w ogóle jeszcze potrafię nim być.

Luty 1954

Piszę „Krew świętego Januarego”. Mówi padre. Ciągnę ten rękopis trzeci rok. Musiałem przeżyć kilka trudnych chwil, by napisać tych kilka stron.

Styczeń 1957

Niemiecki wydawca Holle pisze, że chce wydać „Krew świętego Januarego”, ponieważ „zrobiła na nim wielkie wrażenie i opublikuje ją, choć nie wierzy, że ta powieść może znaleźć w Niemczech czytelnika”. To jest wydawca.

Tę samą powieść największy „literacki” wydawca amerykański Scribner odesłał, pisząc, że nie może jej opublikować, ponieważ nie sądzi, żeby znalazła w Ameryce wielu czytelników. Te listy jasno ukazują różnicę pomiędzy wydawcą a sprzedawcą papieru.

Lipiec 1957

Krew świętego Januarego” ukazała się po niemiecku. Wielkie uspokojenie, że to się stało – i że tych dziesięciu ludzi, którzy mi pozostali, przeczyta ją. Jeśli jeszcze uda się opublikować „Dziennik”, z większym spokojem będę myślał o minionych pięciu latach: to nie był stracony czas.

Źródła:

  • Sándor Márai „Krew świętego Januarego”, przełożył Feliks Netz, Czytelnik 2006
  • Sándor Márai „Dziennik” tom 2, 1949-1956; „Dziennik” tom 3, 1957-1966, wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie Teresy Worowskiej, Czytelnik, 2020