Burkówna

Burkówna to kotka, która przypomniała mi złotą zasadę pracy w laboratorium. „Assume nothing” do znudzenia powtarzał mój amerykański szef, świetny naukowiec i mentor. Nie zakładaj, że w tej butelce jest woda destylowana, bo zawsze była w niej woda, jeśli butelka nie jest opisana. Nie zakładaj, że odczynnik jest prawidłowo przygotowany, jeśli nie ma na nim nazwiska osoby, która go przygotowała. Nie zakładaj, że przeciwciało jest okej, jeśli nie napisano, kiedy zostało rozmrożone. Nauka to nie wiara.

Gdy pierwszy raz zobaczyłam Burkównę pomyślałam, że przyszła do nas umrzeć. Kiwała się na boki, z nosa wychodziły jej bańki powietrza i prawie nie otwierała oczu. Tak były zaropiałe i spuchnięte. Futro miała brudne i posklejane od tego, co ciekło jej z nosa. Nie odważyłam się dotknąć jej bez rękawic. Wtedy też okazało się jak bardzo jest chuda. Kości, pod futrem czułam same kości.

Kociej karmy u nas nie brakuje. Kicia jednak nic nie tknęła. Po kilkukrotnym przystawieniu do miski, nawet nie napiła się wody.

Niby nie uciekała, ale bała się wszystkiego. Moja pierwsza myśl – natychmiast do weterynarza. Druga myśl – w tym stanie weterynarz ją uśpi. Ale pierwsza i druga myśl nie miały znaczenia, gdyż był to czas wirusowego lockdownu, #zostańwdomu i szczyt covidowych obostrzeń. O wizycie u weterynarza nie było wtedy mowy.

Uznałam, że kicia nie ma szans i do rana umrze.

Ale następnego dnia znów przyszła. Karmy nie tknęła, ale tym razem napiła się wody i ze trzy razy liznęła mleka. Tak, wiem, koty nie powinny. Ale sądząc po wystających kościach, w jej stanie jakakolwiek kaloria była lepsza niż żadna. Zresztą, skoro od dawna nie dojadała, rewolucję w jelitach miała jak w banku.

Gdy znów zobaczyłam ją przy wodzie, postanowiłam się zrehabilitować za to przedwczesne wysyłanie jej na tamten świat.

Trzy dni potem miałam już dla Burkówny zestaw ratunkowy. Rosołki dla odwodnionych kotów, mokrą i suchą karmę dla juniorów, mleko w proszku dla kocich osesków. Udało mi się też zdobyć antybiotyk i Broadline, środek na pasożyty o wszechstronnym działaniu.

Chyba zrozumiała, że naprawdę chcę jej pomóc i zaczęła napastliwie się łasić. Z jednej strony było to rozczulające, z drugiej – zwyczajnie się brzydziłam, że taki brudny koszmarek ociera się o moje spodnie. Swoją drogą ubrania prałam po każdym kontakcie z Burkówną.

Zaczęła jeść. Ilości były mikroskopijne, ale systematyczne, odżywcze i bardzo dobrej jakości. Prawdę mówiąc, w tym czasie Burkówna jadła lepiej niż moje domowe koty, a one dostają naprawdę dobrze zjeść.

Niestety, coś, co miałam nadzieję, że jest brzuchem spuchniętym od pasożytów, nie zniknęło po odrobaczeniu. Ta bida była w ciąży. Zanim odmrożono świat i można było z Burkówną pojechać do weterynarza, gdzieś się okociła. Nie wiem gdzie miała swoją kryjówkę. Nie wiem również, jak wyglądał ten miot, ale wyobrażenie o nim dawało niedożywienie i katar matki.

Ale dopóki znikała po jedzeniu, zakładałam, że spieszy się do młodych.

Czy sytuacja mogła się jakoś bardziej skomplikować?

Jest taki skecz kabaretu Hrabi, który zaczyna się mniej więcej tak:

– Co tam widzisz, Makbecie?

– Kowal dziewkę rypie.

Takie miałam skojarzenie, gdy zobaczyłam kota Popiela, który Burkównę… No robił z nią to, co kowal z dziewką.

Więc chora i chuda kicia była najpewniej w kolejnej ciąży. Możliwe, że wciąż karmiła, ale w pewnym momencie przestała się spieszyć. Burkówiątka ewidentnie nie przeżyły… Burkównę można było zabrać do lekarza.

Cichutko zniosła podróż. Przetrwała narkozę. Po nakarmieniu i wypuszczeniu na wolność zniknęła, ale pojawiła się jeszcze tego samego wieczora.

Po kilku dniach jej zachowanie zaczęło się zmieniać. Po jedzeniu zaczęła się przeciągać. Dłużej myła futerko. Zwiedzała obejście. Zaczęła mruczeć.

Imię dostała na szybko, ale się przyjęło. Jest podobna do Burka, innego kota, który się u nas pojawił i po prostu został. Na początku jej dokuczał, potem zorientował się, że przy niej udaje mu się zjeść coś extra i trochę jej odpuścił. W międzyczasie Burkówna zaczęła nabierać odwagi i chyba uznała, że kot, który dzieli z nią miskę, nie może być do końca zły. Przestała przed nim uciekać.

Zaczęła sypiać w naszym obejściu. Najpierw schowana w warzywnych grządkach, z czasem coraz bliżej domu, wśród lawendy. Teraz ma na wyłączność drewniany domek. Waży prawie trzy kilo

Dziś, 16 lipca, pierwszy raz widziałam, jak bawi się piórkiem i „poluje” na lawendę. Wreszcie. Kot, który psoci to znak, że jest dobrze.