Jeffrey Eugenides „Middlesex”

Centrum Sztuk Pięknych BOZAR, Bruksela, 2016

Genetycy określają to terminem „sporadycznego dziedziczenia”. Cecha, która schodzi do podziemi na całe dekady, aby pojawić się ponownie, gdy wszyscy dawno już zdążyli o niej zapomnieć. Tak właśnie było w Bithynios. Co jakiś czas rodził się hermafrodyta, z pozoru dziewczynka, a w trakcie dorastania okazywało się, że jest zupełnie inaczej”.

Jeffrey Eugenides regularnie bywa pytany o tempo pisania. Nie jest bowiem typem sprintera i ma na swoim koncie „zaledwie” cztery książki: „Przekleństwa niewinności” (1993), „Middlesex” (2002), „Historię małżeńską” (2011) i zbiór opowiadań „Nowy dowód” (2017).

Sylvian Bourmeau, dziennikarz „France Culture”, w 2016 roku w Centrum Sztuk Pięknych BOZAR w Brukseli również zagadnął Eugenidesa o szybkość pisania. „Wygląda na to, że piszesz książkę mniej więcej raz na dziesięć lat”. Eugenides powiedział wówczas, że właśnie wymyślił nowy sposób odpowiedzi na to pytanie. Kiedy był młody, jego idolem był James Joyce. Eugenides do tego stopnia chciał się upodobnić do swojego idola, że gdy zobaczył zdjęcie, na którym Joyce trzyma w ręce jesionową laskę, sam zaczął przechadzać się z taką laską. I o ile mu wiadomo, Joyce napisał w swojej karierze trzy powieści i wyszło mu to na dobre, więc on też nie ma się czym przejmować. Śmiejąc się, przyznał, że za młodu był pretensjonalny, ale za to zawsze podchodził serio do pisania i pracy.

Już na poważnie odpowiedział, że pisanie zajmuje mu po prostu dużo czasu. Jego książki bardzo się od siebie różnią. Gdy zabiera się do nowej powieści, nie powtarza stylu czy sposobu narracji tego, co pisał wcześniej, w związku z tym czuje się tak, jakby za każdym razem od nowa wymyślał koło.

Mówił również, że cały czas zmaga się z wątpliwościami. Wkłada dużo wysiłku w to, żeby uwierzyć we własną pracę, własne pisanie. Jest przekonany, że tak naprawdę nikt nie czeka na to, co on pisze. Podoba mu się również sam proces pisania. Mimo tego, że bywa (jest) bolesny i ciężki, zwyczajnie nie chce, żeby się skończył.

Gdy opowiadał o początkach i pomyśle na „Middlesex”, cofnął się do szkoły średniej i lekcji łaciny. Omawiali wówczas „Metamorfozy” Owidiusza. Utkwił mu w pamięci fragment dyskusji między Herą a Zeusem na temat tego, kto czerpie więcej przyjemności z aktów miłosnych, kobieta czy mężczyzna? Zeus wezwał do rozstrzygnięcia sporu Tejrezjasza, oślepionego przez bogów wieszcza z Teb, który przez siedem lat był kobietą („słynną nierządnicą”) i w tej kwestii mógł się wypowiedzieć na podstawie własnego doświadczenia.

Eugenidesa zafascynowała postać Tejrezjasza. Był to ktoś, kto wiedział na temat alkowy i rozkoszy miłosnych więcej niż sam król i królowa. W „Middlesex” postanowił napisać o prawdziwiej osobie, z genetycznym uwarunkowaniem, którego efektem jest obojnactwo/hermafrodytyzm.

W kwestiach genetycznych i medycznych chciał być tak dokładny i precyzyjny, jak to tylko możliwe. Zaczął od uniwersyteckiej biblioteki medycznej i czytał o mutacjach genetycznych. Wreszcie natknął się na opis skutków niedoboru 5-alfa-reduktazy. Rodzisz się, wyglądając jak dziewczynka a potem, w wieku dojrzewania zaczynają się u ciebie pojawiać cechy męskie. Niedobór tego enzymu występuje w społecznościach wsobnych, czyli kiedy w pary łączą się osoby spokrewnione. To odpowiadało temu, o czym chciał opowiedzieć. Pisząc, nieustannie miał w głowie pytanie, co to znaczy być kobietą? Co to znaczy być mężczyzną?

Eugenides bardzo dużo myślał o swoim bohaterze. Jeśli urodziłeś się z chorobą genetyczną, która tak dramatycznie zmienia twoje życie, chcesz zrozumieć, jak do tego doszło. Dlaczego przytrafiło się to tobie?

„Middlesex” opowiada historię genu, który z Azji Mniejszej, poprzez dwudziestowieczne Detroit znalazł się we współczesnym Berlinie. Oczywiście gen ma swoich nosicieli, a więc siłą rzeczy to rodzinna saga. Bohater jest Amerykaninem z greckimi korzeniami, tak jak Eugenides. Ale Eugenides powtarza, że z własnej historii „pożycza nieistotne szczegóły”.

Calliope Helen Stephanides po urodzeniu wygląda jak dziewczynka. Jest szczęśliwym dzieckiem, które pogrąża się w psychologicznym i emocjonalnym chaosie, gdy zaczyna dojrzewać. Na twarzy Calliope pojawia się zarost a głos się pogłębia, przechodząc mutację. Biologicznie i hormonalnie jest/staje się chłopcem.

Triumfem powieści jest jej głos. To również powód, dla którego pisanie „Middlesex” trwało tak długo.

Historia transmisji genu jest opowiedziana przez jego końcowego nosiciela. Eugenides sporo się natrudził, by być zadowolonym ze swojego narratora. Zaczął pisać w pierwszej osobie, ale taka narracja miała wiele ograniczeń. Chciał również uniknąć konieczności pisania „ona/on”, gdy Calliope zamienia się w Cala. „Nagiął” więc narrację do swoich potrzeb. Oprócz pierwszoosobowej, jest też narracja trzecioosobowa. Do snucia opowieści Eugenides podchodzi pomysłowo i z rozmachem. Jak choćby tutaj:

„Jest mglisto i późno – właśnie minęła trzecia rano. Prawdę mówiąc, o tej porze wesołe miasteczko powinno być zamknięte, ale dla własnych celów pozwolę sobie spowodować, że dziś Electric Park jest otwarte przez całą noc, mgła nagle się podnosi, tak aby mój dziadek mógł wyjrzeć przez okno i zobaczyć kolejkę górską mknącą po szynach w dół. To tylko krótka chwila taniej symboliki i już wracamy do twardych zasad realizmu, co oznacza, że tak naprawdę nic nie widać”.

Głos musiał być wszechwiedzący. W trzeciej osobie opowiadał o historycznych wydarzeniach, takich jak spalenie Smyrny. Medyczne fakty i psychologiczne przemyślenia przedstawiał w osobie pierwszej. Musiał oddawać doświadczenia nastoletniej dziewczyny i dorosłego mężczyzny, czy też, ściśle mówiąc, hermafrodyty identyfikującego się jako mężczyzna. Rodzinna saga i powieść o dojrzewaniu, opowiadana jest z „zewnątrz” i „wewnątrz”. I nabiera rozmiarów wręcz monumentalnych.

Eugenides jest mistrzem niewymuszonego humoru. Książka jest miejscami bardzo zabawna. Autora można nazwać ewenementem, gdyż zbiera entuzjastyczne recenzje zarówno od krytyków literackich, jak i wśród czytelników.

Z Brukseli zapamiętałam jego uwagę o zasadzie „pokaż, nie mów”, którą wpaja się na kursach pisarskich. Według niego, to nie jest dobra rada. Piszący często biorą tę zasadę tak dosłownie, „że nic już czytelnikowi nie mówią wprost”.

Pisarskie rytuały? Nie ma żadnych, oprócz siedzenia przy biurku i picia kawy. Uważa, że w pisaniu nie ma magii, chodzi jedynie o regularność.

I jeszcze na koniec przemyślenie J. Eugenidesa o pisarskich mistrzach i inspiracjach:

Wpływ innych pisarzy na twoją twórczość nie polega na tym, że kogoś kopiujesz albo uczysz się jego sztuczek. Inspirujesz się pisarzami, którzy pokazują ci twoje własne mocne strony”.

Polecam (3)