Kielce, 2012 rok. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem pojechaliśmy do Praktikera po choinkę. Przy wejściu natknęliśmy się na ochroniarza, który wyganiał ze sklepu kota. Mróz był duży, kot usilnie wpychał się do środka, ochroniarz go „wyklaskiwał”.

Żadna z choinek nas nie powaliła, więc pojechaliśmy do Obi. Tam drzewek już nie było. Wróciliśmy do Praktikera. Przy wejściu ten sam widok: biało-czarny kot próbuje wejść do środka, ochrona go wygania.
Gdy wyszliśmy po zakupach na parking, kot biegł za każdym, kto się nawinął – czy ktoś szedł do auta, czy przechodził przez drogę na pasach. W pewnej chwili znalazł się sam na środku jezdni, a z każdej strony trąbiły na niego samochody. Ja oglądałam to już w stanie przedzawałowym. Decyzję w gruncie rzeczy podjął Daniel, bo widząc moją minę powiedział „jeśli uda ci się go złapać, to…”
Nie było to trudne, bo kot tylko na to czekał. Poziom desperacji sięgnął u niego zenitu i chciał być złapany. Podczas jazdy do domu trzymałam go na kolanach, myśląc „ale spokojny sierściuch”. Ten spokój był wynikiem wyczerpania. A może kotek z premedytacją zachowywał się grzecznie, bo to była jedyna droga ratunku?

Gdy wchodziłam do domu, zaczynało do mnie docierać, co się właśnie dzieje: 7 piętro w bloku, okna i balkon niezabezpieczone, mieszkanie pełne roślin i bibelotów, nic kociego na wyposażeniu. Za dwa dni wyjeżdżamy na święta.
Pierwszym błędem było nalanie kotu mleka. Oczywiście zostało pochłonięte i oczywiście wywołało biegunkę, ale nie od razu, tylko w drodze do weterynarza, gdy kot siedział w nowiutkiej torbie transportowej, wyścielonej pięknym kocem. Bo zaraz po napojeniu mlekiem zamknęłam kota w łazience i pobiegłam na zakupy. Przed naszym blokiem znajdował się sklepik z akcesoriami dla zwierząt, więc błyskawicznie miałam wszystko, co potrzeba.
Potem ekspresem do weterynarza. Pani doktor oznajmiła, że to kotka. Nie boi się wnętrz, co oznacza, że była trzymana w domu. Wiek oceniła na około osiem miesięcy. No i klasyka: niedożywienie, grzybica uszu, stan zapalny dziąseł. Absolutnie nie jechać z kicią do profesjonalnej kąpieli (to był mój pomysł, bo była sakramencko brudna, do tego doszedł incydent w transporterze), żeby jej dodatkowo nie stresować.

Kotka dostała zastrzyki, maść do uszu, witaminy w płynie, a ja litanię wytycznych.
Byłam przekonana, że przypadkiem trafiła na ulicę i ktoś jej szuka (sprawdzałam ogłoszenia w internecie, sama rozkleiłam informację o znalezieniu – niestety nic). Lekarka nie miała takich złudzeń. „Ktoś zrobił porządki świąteczne” zawyrokowała i, niestety, wskazywała na to jej wieloletnia praktyka.
Imię wymyśliła mama Daniela. Bronia, bo obroniła się przed marnym losem.
Teraz wydaje mi się, że w porównaniu z Burkówną Bronia była w świetnym stanie, ale dochodziła do zdrowia dłużej. Doprowadzenie uszu do porządku zajęło ponad trzy miesiące, a przez pół roku do mokrej karmy dodawałam jej specyfiki podnoszące odporność. Jeśli została wyrzucona na ulicę, stres był dla niej niewyobrażalny. Potem w nowym domu musiała zacząć wszystko od nowa.

Przez kilka dni była ideałem. Jadła bez wybrzydzania, korzystała ślicznie z kuwety i 90% czasu spała. Pojechała z nami na święta i już wtedy okazało się, że grzeczne zachowanie w samochodzie było ściemą. Zaledwie dwa dni po tym jak pomyślałam „ale spokojny sierściuch”, szalała i histeryzowała przez 120 km. W powrotnej drodze złamała ząb, próbując przegryźć kraty transportera.
Zaczęła rozpierać ją energia. Wskakiwała na rośliny, gryzła liście, w nocy zrzucała doniczki na podłogę. Po miesiącu większość kwiatów rozdałam lub po prostu wyrzuciłam. Zostały pojedyncze okazy sansewerii, bo kot nie traktował ich szablowatych liści jako czegoś godnego zabawy czy gryzienia. Za radą prowadzącego program „Kot z piekła rodem” próbowaliśmy zmęczyć Bronię zabawą – bieganie za wędką, szeleszczące tunele, laser. Niby ziała ze zmęczenia i leżała wyczerpana, ale wystarczyło zgasić światło i zaczynała biegać po nas na łóżku.
Gdy zostawiło się na stole paczkę chusteczek higienicznych albo wyjęło skarpetki z szuflady, w sekundzie chwytała zdobycz w zęby i pędziła do swojej miski. Wrzucała do wody, potem wyławiała i tak w koło Macieju. Gdy wychodziliśmy na dłużej, mieszkanie było obstawione miskami, żeby kot nie pozbawił się wody.

Korzystanie z kuwety też przestało być wzorowe. Okazało się, że Bronia jest „strażakiem” jeśli idzie o sikanie, czyli na stojąco i do góry. Niczym Armand Duplantis pokonywała kolejne wysokości kuwet XL, XXL, Jumbo XXL. Wreszcie trafiliśmy na gigantyczny plastikowy pojemnik w markecie budowlanym. Daniel wyciął w tym pudle wejście i prawie udało się zatamować problem. Ta kuweta była tak wielka, jakbyśmy hodowali w domu niewychodzącego wilczura.
Mimo strasznej awersji do podróży Bronia była zmuszona pokonać z nami solidne dystanse, gdy się przeprowadzaliśmy. Najdłuższa trasa wynosiła 1400 km, z Kielc do Brukseli. To podczas tej podróży zaczęłam siwieć od kocich wrzasków. Ale to były wyjątki, zamiast jeździć z Bronią, skupiliśmy się na zapewnieniu jej opieki. W tym miejscu kłaniam się w pas Kamili, Monice, Marysi i Kasi.

Po kilku miesiącach wspólnego mieszkania byliśmy kompletnie spacyfikowani. Bronia nami pomiatała, a w zamian nic – ani łaszenia, ani „baranków”, ani mruczenia na kolanach. Nawet przy pustej misce nie udawała miłości. Dopiero po kilku latach pojawiły się u niej ludzkie odruchy. Bywa przytulaśna. Przychodzi się łasić. Zdarzają się noce, podczas których nie urządza biegów przełajowych przez łóżko. Gdy nie ma nas kilka dni, cieszy się na nasz widok. Najpierw biega jak szalona i wskakuje na meble, potem wskakuje na kolana i mruczy wniebogłosy.
Ma obecnie współlokatorkę, kotkę Kluskę. Bronia wprowadziła się do Kluski, i jak ostatni cham i prostak, zaczęła się szarogęsić. Dokucza Klusce (podejrzewam że z zazdrości), bo Kluska chodzi do lasu, poluje, wraca do domu z mokrym futrem i ubłoconymi łapami. Koty wychodzące wiodą ciekawe, ale zazwyczaj krótkie życie, z tragicznym końcem. Chcę tego oszczędzić Broni, a jeszcze bardziej nam. Zjedliśmy z tą kicią beczkę soli.
