
Tchórze nigdy nie wyruszyli tą ścieżką, a słabi pomarli w drodze – zostaliśmy tylko my
Nie jestem miłośnikiem sportu. Nie fascynują mnie historie wielkich korporacji. Tajniki produkcji butów? Nie moja bajka. A jednak przeczytałem “Sztukę zwycięstwa” w dwa dni. Czemu? Bo to świetnie napisana powieść przygodowa. Tym ciekawsza, że w całości oparta na faktach.
Przymierzałem się do tej książki kilka lat. Najbardziej zniechęcał mnie tytuł. Przywoływał wspomnienia o tandetnych poradnikach czytanych w liceum i żenującym filmiku, który swego czasu krążył w intrenecie (“jesteś zwycięzcą”). Z drugiej strony “Sztuka zwycięstwa” niezmiennie pojawiała się na listach książek w otoczeniu tytułów, które przeczytałem z dużą przyjemnością. Nie wiedząc co z tym zrobić, kupiłem tę książkę przyjacielowi w prezencie. Kiedy się spotkaliśmy, nie mógł przestać o niej mówić. Przeczytał ją błyskawicznie a potem zabrał mu ją syn. Wobec takiej rekomendacji nie mogłem przejść obojętnie. Bezczelnie odebrałem młodzieńcowi książkę (i tak powinien czytać teraz “Potop”) i pożyczyłem ją na wakacyjny wyjazd.
Akcja zaczyna się w 1962 roku, kiedy 24-letni Philip Knight powraca do domu po ukończeniu studiów ekonomicznych w Stanford i odbyciu obowiązkowej służby wojskowej. Jak wiele osób w tym wieku, nie za bardzo wie, co ze sobą zrobić. Decyduje się rozwinąć w praktyce projekt biznesowy przygotowany podczas studiów i zostać importerem butów sportowych. Wymaga to wizyty w Japonii, więc jednocześnie postanawia odbyć podróż dookoła świata. Ta druga decyzja zdaje się mieć wielki wpływ na jego życie i autor wielokrotnie wraca do tego etapu.
Nieszczęsny tytuł jest nie tylko odpychający, ale może wprowadzić potencjalnych czytelników w błąd. Można by oczekiwać, że w autobiograficznej książce amerykańskiego miliardera będzie można znaleźć receptę na to, jak odnieść sukces w biznesie. Albo chociaż inspirację. Tymczasem obraz Philipa Knighta jaki budował się w mojej głowie podczas lektury, jest raczej antywzorcem klasycznego przywódcy.
Knight otwarcie przyznaje, że nie umie sprzedawać, jest marnym negocjatorem i zdecydowanie brak mu umiejętności komunikacyjnych. Nie potrafi pochwalić i zmotywować swoich pracowników. Jest chorobliwie ambitny. Nie umie w dojrzały sposób przyjąć porażki.
Jednak z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu znajduje ludzi, którzy idą za nim w ogień i mimo przeciwności losu odnoszą wspólnie sukces. W ten właśnie sposób przypomina ta książka powieść przygodową. Jest tu grupa śmiałków – bardzo osobliwych – która podejmuje się nadzwyczajnej misji zbudowania najlepszej na świecie firmy obuwniczej dla sportowców. Przeżywają razem przygody, poświęcają się dla siebie i spotykają na swojej drodze potwory.
Spojrzałem na niego, biurokratę o ślepiach jak paciorki. Jakie stworzenie mi przypominał? Nie robaka. Był zdecydowanie większy. I nie węża. Nie był aż tak prosty. (…) Tak, ten urzędnik był krakenem. Mikrokrakenem. Biurokrakenem.
Przeciwności z jakimi musi się mierzyć firma Philipa Knighta są niezliczone: ciągły brak płynności finansowej, nieuczciwa konkurencja i nieuczciwi partnerzy, nielojalni pracownicy, biurokracja i pozwy sądowe. To duża wartość tej książki. Pokazuje, co wcześniej lub później się zdarzy, kiedy zakładamy nową firmę. W jaki sposób udaje im się wyjść z opresji? Można podsumować to cytatem z “Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłaski “Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern powrócił do Nowego Jorku”
Wracając jeszcze raz do tytułu, który sprawił, że odwlekałem przeczytanie tej książki przez kilka lat. W oryginale brzmi “Shoe dog” co w treści tłumaczone jest jako “buciarz”.
To określenie akurat już znałem – dotyczyło ludzi, którzy poświęcili się bez reszty wytwarzaniu, sprzedawaniu, kupowaniu albo projektowaniu butów. Używali go głównie dożywotniacy: ci którzy całe życie spędzili w branży obuwniczej i nie potrafili już rozmawiać o niczym innym. Tak naprawdę to była to niezdrowa mania, zaburzenie psychiczne; obchodziły ich wyłącznie podeszwy zewnętrzne i wewnętrzne, wyściółki i oblamowania, nity i przyszwy – ale ja ich rozumiałem.
To co najbardziej spodobało mi się w “Sztuce zwycięstwa” to jej wielowymiarowość. Tłem walki jaką toczy Philip Knight o przetrwanie swojej firmy są zmiany w kulturze Stanów Zjednoczonych w latach 60-tych i 70-tych. Powojenna niechęć Amerykanów do Japończyków, uwolnienie kursów walut przez Nixona czy zamach na olimpiadzie w Monachium, to tylko niektóre wydarzenia mające realny wpływ na jego biznes.
Świetna lektura dla wszystkich